Równo rok minął od rozegranego finału Euro 2012. Tak tak, to już rok czasu jak zakończyły się zorganizowane w Polsce i na Ukrainie mistrzostwa starego kontynentu w dyscyplinie najpopularniejszej w tej części globu. To były niezapomniane dni.
Takiej fiesty, takiej zabawy na naszych ulicach nie widziałem nigdy. Szaleństwo opętało niemal wszystkich. Na ulicach roiło się od samochodów udekorowanych polską flagą. W każdym pubie, w każdym lokalu wstawiano telewizory, na których można było obserwować zmagania najlepszych europejskich piłkarzy. Na potęgę w miastach ustawiano fan zony, w których spragnieni dobrej piłki kibice mogli śledzić aktualne wydarzenia na polskich i ukraińskich stadionach. W centrach miast-organizatorów mnóstwo barwnych przybyszów posługujących się obcymi językami dodawało im niespotykanego na co dzień kolorytu. W niemal każdej polskiej rodzinie piłka stała się tematem numerem jeden, niemal każdy kontakt ze znajomymi kończył się szacowaniem szans poszczególnych ekip na końcowy sukces lub oceną poszczególnych piłkarzy.
Dla takiego piłkaholika jak ja to był raj. Biało-czerwona czapka na głowie, koszulka reprezentacji Polski na sobie, bojowe biało-czerwone barwy na policzkach i heja do przodu. Czy to w pubie, czy to w fan zonie, czy w ogródkach na gdańskim starym mieście atmosfera była niesamowita. We wspólnym dopingu z Irlandczykami, Chorwatami i Hiszpanami rodził się mój szacunek dla mieszkańców tych krajów i podziw, że mimo dzielących nas różnic możemy razem doskonale się bawić.
Do tego pierwszy raz, całkiem legalnie, mogłem śmiało na mieście gasić pragnienie zimnym piwkiem. A nawet raczyć się tym zacnym trunkiem tuż przed samym dworcem, na oczach uśmiechniętych strażników miejskich. Pełen luz. Wszędobylska radość. I nawet taki drobiazg jak nędzna gra naszej reprezentacji nie była w stanie we mnie zgasić tego święta.
To był fantastyczny czerwiec.
Takiego czerwca już u nas nigdy nie będzie.
0 .:
Prześlij komentarz